Gdy sto lat temu na przedpolach Warszawy dokonywał się Cud nad Wisłą, wschodnie kresy Rzeczypospolitej zalewała wielka Konarmia Budionnego. Młody, acz osławiony już bolszewicki dowódca chciał spalić Lwów i bogatszy o łupy wesprzeć armię Tuchaczewskiego maszerującą na Warszawę. Dzięki niezwykłemu heroizmowi niewielkiego batalionu Obrońców Lwowa, ta sztuka Budionnemu się nie udała, a przez to losy wojny polsko-bolszewickiej potoczyły się inaczej, niż planowali to władcy rodzącego się imperium. Starcie z bolszewicką nawałnicą przeżyło zaledwie kilku ochotników. Ich bój pod Zadwórzem został zaraz okrzyknięty „polskimi Termopilami”, a jednym z uczestników krwawej potyczki był chłopak spod Niska.
Do Lwowa nie doszli
Bitwa o Lwów z 1920 r. przez większość historyków uważana jest za część Bitwy Warszawskiej, choć czasowo była dłuższa, a i jej rozległość była znacznie większa. Do Warszawy, a przez nią przez wrota do Europy próbowali wejść żołnierze z bolszewickich armii Frontu Zachodniego. Tereny w dół od Lublina, aż po Lwów, Galicję Wschodnią i Wołyń mieli zająć krasnoarmiejcy z Frontu Południowo-Zachodniego. Pierwszym celem bolszewików było zajęcie Lwowa, a przez to pokazanie Polakom, że nawet miasto „zawsze wierne” nie jest wieczne. Sztuka ta nie udała się, gdyż na południowych Kresach doszło do wielkiego zjednoczenia oporu przeciw bolszewikom i ich marsz na zachód znacząco się opóźniał. Sowieci nawet zaplanowali na 29 lipca wielką paradę swoich wojsk na rynku we Lwowie, ale nie docenili obrońców Kresów, którzy w większości byli młodymi ochotnikami. Najeźdźca nie tylko paradę musiał odwołać, ale bram Lwowa nie przekroczył.
W połowie sierpnia wyszedł rozkaz do wszystkich polskich formacji, by wracały do Lwowa, gdyż kilkanaście km od miasta pojawiały się forpoczty armii sowieckich. Po wykonaniu zadań rozpoznawczych do Lwowa wracał m.in. liczący 330. żołnierzy batalion ze zgrupowania rtm. Romana Abrahama, którym dowodził kpt. Bolesław Zajączkowski. Byli już 33 km od Lwowa, gdy musieli przyjąć atak 1. Konnej Armii Budionnego. Było to 17 sierpnia w pobliżu niewielkiego Zadwórza, wsi leżącej przy kolejowym szlaku Lwów – Tarnopol. Rzeź zaczęła się z rana i trwała do nocy. Walka z 10-krotnie silniejszymi siłami wroga z góry skazana była na niepowodzenie, ale bolszewicy nie spodziewali się takiej desperacji Polaków. Stacja kolejowa przechodziła z rąk do rąk, a gdy brakowało amunicji walka toczyła się na bagnety, kolby, a nawet pięści. Pole bitwy było dosłownie usłane trupami. Wściekli bolszewicy siekli rannych i poległych szablami, odcinali głowy, ręce i nogi. Do niewoli wzięli tylko kilku pozostałych przy życiu, acz rannych żołnierzy kpt. Zajączkowskiego. W bitwie poległo 318 polskich żołnierzy. Ciała zmasakrowane, zbezczeszczone i obrabowane przez kilka dni leżały w sierpniowym słońcu. Rozpoznano zaledwie 106. z nich.
Po bitwie pod Zadwórzem Budionny odstąpił od oblegania Lwowa i siły swojej Konarmii skierował na północ. Nie udało mu się zdobyć Zamościa, a ostatecznie został rozbity pod Komarowem – w ostatniej jak się miało później okazać – bitwie kawalerii w historii świata. Bój z 17.08.1920 na pewno zaważył na losach wojny. Aż nadto był podobny do jakże słynnej potyczki Greków z Persami z 480 r. p.n.e. i stąd nazwa „polskie Termopile”. Wszystkich poległych w Zadwórzu początkowo pochowano w zbiorowej mogile na polu bitwy. Jeszcze tego samego roku na miejscu bitwy usypana została 20-metrowej wysokości mogiła-kurhan, na szczycie której później stanął krzyż w kształcie słupa granicznego. Zwłoki 7. obrońców Kresów pochowano uroczyście na Cmentarzu Orląt Lwowskich, w kwaterze Zadwórzaków. W bitwie pod Zadwórzem zginął m.in. 19-letni Konstanty Zaradkiewicz, za obronę Lwowa odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Bohatera nie udało się rozpoznać wśród poległych. W 1925 r. jego matce dano do wyboru trzy trumny z prochami Nieznanych Żołnierzy. Wybraną z wielkimi honorami przewieziono do Warszawy i umieszczono w powstałym właśnie Grobie Nieznanego Żołnierza. Kurhan w Zadwórzu otoczony był czcią na tyle wielką, że nawet za Związku Radzieckiego nie został tknięty. Maszyniści każdego pociągu przejeżdżającego obok zwalniają i włączają syreny. To trwa do dziś, bo pamięć „polskich Termopil” jest żywa na Kresach. Czy w Macierzy uczą się o nich dzieci?
Życiorys na filmową epopeję
Jednym z uczestników krwawej bitwy pod Zadwórzem był Bronisław Mirecki. Był jedną z ośmiorga pociech Dominika i Pauliny z d. Ścisłowskiej. Rodzina Mireckich jest niezwykle zasłużona nie tylko dla Ziemi Niżańskiej, ale i całej RP. Każde z rodzeństwa za swoją działalność niepodległościową płaciło więzieniem, a Adam oddał życie. Urodzony w Przeworsku Bronisław był słabej konstrukcji zdrowotnej i rodzice jego życie ofiarowali Bogu, z nadzieją, że gdy przeżyje zostanie księdzem. Droga do tego była jednak długa, bo nastolatek uciekł z domu w Racławicach, gdy tylko rozpoczął naukę w niżańskim Gimnazjum. Uciekł z innymi bronić Lwowa i granic Ojczyzny. W ten sposób znalazł się w oddziale kpt. Zajączkowskiego i miał honor walczyć pod Zadwórzem. Ranny trafił do obozu jenieckiego koło Kijowa. Schorowany uciekł z niewoli i wrócił do Racławic. Skończył gimnazjum, zrobił maturę i skończył nawet szkołę podchorążych. Myślał o służbie zawodowej, ale znów poważnie zachorował. Wstąpił do Seminarium Duchownego we Lwowie, po nim skończył Wydział Teologiczny tamtejszego Uniwersytetu Jana Kazimierza i rozpoczął posługę duszpasterską na Kresach. Posługa ta wypadła na wyjątkowo trudne czasy. Po wybuchu wojny posługiwał Polakom wywożonym w głąb ZSRR. Gdy nastała okupacja niemiecka przystał do narodowego podziemia – jak zresztą każde z dzieci Mireckich – wstępując do NOW. Nie umknęło to uwadze nacjonalistom ukraińskim i pod koniec wojny UPA wydała wyrok śmierci na duszpasterza. Wyrok ten nacjonaliści próbowali kilka razy wykonać, ale nad ks. Bronisławem czuwała Opatrzność. Choćby wtedy, gdy Ukraińcy wrzucili granat do jego domu, czy podpalili inny.
Gdy nastał ZSRR ks. Mirecki znalazł się w jeszcze gorszych opałach. Pod koniec wojny został proboszczem w Podwołoczyskach, ale sowieci wysadzili kościół parafialny, a proboszczowi dali 15-letni zakaz pracy duszpasterskiej. Nie zaprzestał posługi. Msze odprawiał i sakramentów udzielał na znacznie szerszym obszarze, który rozciągał się czasami od wschodnich granic obecnej Polski, aż po Krym. NKWD go ścigało, czasami łapało, biło i straszyło, ale ks. Bronisław w pracy nie ustawał. Opiekował się katolikami na jakże uroczej Bukowinie, dalekim Kazachstanie i stołecznej Moskwie. Władza w końcu dała za wygraną, ale były to już czasy Gorbaczowskiej pierestrojki. Ks. Bronisław Mirecki zmarł 13 sierpnia 1986 r. w Hałuszyńcach, gdzie był proboszczem i tam został pochowany. Jego pogrzeb stał się wielką manifestacją katolików z udziałem kilkudziesięciu księży i kilku tysięcy wiernych. Na grobie bohatera spod Zadwórza i kapłana lat trudnych została umieszczona inskrypcja: „W trudnych czasach poświęcił się, nie opuścił nas i został z nami na zawsze”. Mogiła w Hałuszyńcach jest celem pielgrzymek. W Podwołoczyskach działa Towarzystwo Kultury Polskiej im. Ks. Bronisława Mireckiego. W Przemyślu jest Stowarzyszenie Pamięci Polskich Termopil i Kresów im. Ks. B. Mireckiego. Za tydzień pod kurhanem w Zadwórzu odbędą się rocznicowe uroczystości. Do apelu będą wzywani uczestnicy tragicznej bitwy sprzed stu laty. Wśród 318 poległych kolegów stanie Bronisław Mirecki, Orlę Lwowskie. Czas, by echa tego apelu dotarły do Niska.
JC