W weekend Pl. Piłsudskiego zamienił się w wielką kuchnię. Nie pierwszy już raz „Żarciowozy” przyjechały do Stalowej Woli. Czyżby ich właściciele wiedzieli, że stalowowolanie lubią szybkie jedzenie na wynos, pikantności i nie boją się kalorii?
Coś w tym na pewno jest skoro posiadacze barów na kółkach stawiają czoła lokalnej gastronomii i ryzykują pokonanie dziesiątek kilometrów, by pochwalić się zawartością swoich garów. „Żarciowozy” to kilkadziesiąt foodtrucków z całej Polski, którzy na weekendy organizują wypady do takiej, czy innej miejscowości. Zwykle jeżdżą w grupach po kilka samochodów-barów. Dobierają się tak, by każdy miał inne menu. I co ciekawe, jest to jedzeniowy repertuar z całego prawie świata, z wyjątkiem Polski. No bo co polskiego jest w obecnej kuchni na wynos? Frytki, kebab, zapiekanki? To nie ma nic wspólnego z polską tradycją. Ale zawsze można skosztować kuchni innej, której – mimo, że w mieście jest sporo barów na wynos i szybkiego jedzenia – w Stalowej Woli nie uświadczysz. Nie ma np. kuchni meksykańskiej i dlatego chili con cane, buritos czy tacos cieszyły się sporym wzięciem. Na brak klienteli nie narzekał też kucharz serwujący belgijskie frytki na wiele sposobów. W wielu konfiguracjach można też było spróbować amerykańskiej wołowiny. Tradycjonalista rzucał się na zapiekankę, ale w wersji wręcz monstrualnej. Pikantność przypraw paliła podniebienie, które można było ostudzić piwem z Browaru Lasowiackiego. Dzieci kalorie gubiły na trampolinie, a rodzice nieśli cięższe brzuchy do domów.
Reżim sanitarny przerzedził karawanę foodtrucków, ale jej nie zniszczył. Maski, dezynfekcja, dystans i jedna osoba przy ladzie to pandemiczna norma. Jak i to, że po weekendowym obżarciu przyjdzie wrócić do swojskich zapiekanek, burgerów i kebabów.
jc